Dwa lata temu zapisałam się na studia podyplomowe z coachingu. Zrobiłam wcześniej krótki kurs z tej, że tak to ujmę, dziedziny. Zwolenników i przeciwników coachingu uspokajam, że nie będzie tu żadnej polemiki.
Zaczynam od kontekstu - a więc sobotni poranek, pierwsze zajęcia, dwadzieścia parę osób, średnia wieku 35. I ja. Jak to zazwyczaj bywa w nowo formułującej się grupie na początku jest chaos. Potrzebujemy podstawowych informacji o sobie, żeby można było się jakoś umiejscowić wśród obcych, zdecydować na styl działania, bieżącą rolę lub jak kto woli, maskę. Każdy po kolei opowiada coś o sobie, a ja słucham. Mija chwila, a kiedy już ostatnia z dwudziestu paru historii wybrzmiewa, nasuwa mi się dość intuicyjny wniosek, który płynął od tych podyplomowych studentów - jestem tu, bo chcę coś zmienić. Jestem, bo potrzebuję punktu zwrotnego, analizy moich dotychczasowych osiągnięć i odpowiedzi na fundamentalne pytanie, czy miejsce, w którym się znajduję, jest dla mnie odpowiednie. Większość z nich to byli ludzie sukcesu, pracujący głównie na rachunek małych lub średnich firm, z około dziesięcioletnim doświadczeniem. Pomyślałam wtedy "wow, to jest super, że mogę przebywać z osobami, które już coś w biznesie osiągnęły i są spełnione". Tylko, że ci ludzie co najwyżej byli zmęczeni swoim dotychczasowym życiem.
Wdałam się wtedy w dyskusję z jedną bardzo barwną, aktywną i zarażającą postawą postacią tych studiów. To była kobieta, która przepracowała przy boku dziekana jednej z poznańskich uczelni ponad dekadę i była motorem działań swojej alma mater. W czasie rozmowy powiedziała mi, że jest tak wyeksploatowana z sił i że, mimo iż kocha swoją pracę, musi odpocząć i zastanowić się nad swoją przyszłością. Dziś prowadzi fundację, wydaje swoje książki i dosłownie rozkwitła w oczach. Wszystkich tych ludzi z moich studiów łączyło: doświadczenie, poczucie zmęczenia, chęć zmiany oraz... to co wydaje mi się clue wszystkiego - odbycie swojej szlachetnej walki. Czyż nie dostałam prezentu od tych osób w postaci przepisu na życie? Możesz ostro harować, angażować się, ale potem to i tak nic ci nie da, bo nie będziesz spełniona. Mało tego, obszary, na których mocno ci zależy zejdą na drugi plan: ty, twoje zdrowie, twoja rodzina, twoje marzenia. Ale ja mam przewagę, bo już to wiem! Mam świadomość, że trzeba w życiu zachować balans między pracą a życiem osobistym i że to nie jest żaden banał, tylko sposób działania na co dzień. Tylko co z tą walką?
Czy można pójść na skróty i od razu być szczęśliwym? Czy powinno się jednak swoje zrobić, wymęczyć się i dopiero móc powiedzieć: dobra, dość, to moja harówa, teraz idę na zasłużony odpoczynek i będę hodować bio rośliny albo pisać książki przy lampce wina. Gdzie jest ta moja walka? W przekraczaniu granic? Ok, będę wysyłać więcej maili dziennie. W wymyślaniu pomysłu na życie? Jobsem nie jestem, ale mogę się postarać robić codziennie inny obiad. W przebiegnięciu 10 km? No nie na raz, ale 5kę wczoraj zrobiłam. Walka wydaje się być szlachetna i gratyfikująca na koniec. Tylko, czy trzeba na siłę iść na front? Czy może uznać, że naszym frontem będzie każdy dzień i świadomość, że walczymy właściwie sami ze sobą?
Comments